Często pomysł na rzeźbę, czy, ostatnimi czasy - na linoryt,
przychodzi w najmniej oczekiwanym momencie. Najgorzej, gdy już zasypiam i pod
powiekami pojawiają się różne obrazy. Muszę wstać, iść do biurka i szybko
zanotować, bo za chwilę "będzie po ptakach". Kładę się, zamykam oczy
i... znów coś godnego naszkicowania... Wkurzające to, ale nie trafia się co
dzień i szkoda zmarnować...
Następnego dnia uszczegóławiam rysunek, przenoszę na
linoleum i po kilku godzinach dłubania jest gotowa matryca... Teraz trzeba
przygotować stanowisko do drukowania odbitek i jest...
No właśnie... W tym momencie dopiero widać efekt. I nie
jestem zadowolony... Drzewice - anielice miały być integralną częścią pnia, z którego
wyrastają, a tu wszystko się jakoś rozmyło... Zaciskam zęby, bo wbrew pozorom,
do najbardziej cierpliwych nie należę i biorę następną matrycę do obróbki.
Wiem, co chcę zmienić... Ciemna noc za oknem, gdy wreszcie odbijam kolejną
wersję tematu. I....
No, niby jest, to, co
chciałem, ale za bardzo surowe, w stylu logo, nie na tu nic z poezji... Zgrzytam zębami, ale już nie będę
poprawiał... Może, jak już będę mógł dłubać w drewnie, zrobię trzecią,
przestrzenną wersję.
Tak to mniej więcej wyglądają przeżycia i rozterki
domorosłego dłubacza. I jeśli ktoś myśli, że to tak lekko przychodzi, niech sam
spróbuje. Życzę powodzenia ...:)