wtorek, 29 października 2019

Dzieje pewnej taczki


W różny sposób można przedstawić zmagania człowieka z ciężarami życia. Z własnego doświadczenia wiem, że jazda taczką załadowaną pod sufit nie należy do najlżejszych. Teraz przypomniało mi się, że w 1978 roku wraz z kolegami z Wydziału Elektrycznego Politechniki Gdańskiej ustanowiliśmy rekord świata w jeździe taczką parami. Także, jakby co, to nie jestem laikiem w tej dziedzinie... Tak więc,  wydłubałem gościa pchającego w błotnistym podłożu taczkę z symbolicznym, a jakże, kamieniem na pokładzie. Otwarte usta łapczywie chwytające powietrze, poza wskazująca na maksymalne napięcie mięśni i brak zarysowanych oczu... No cóż, mogłaby to być rzeźba z czasów socrealizmu. Budowniczy nowego ładu pracujący w pocie czoła, zapatrzony w szczytną ideę. Oczy tu nie mają znaczenia. Od patrzenia w przyszłość byli inni. Mijały miesiące i lata, a nasz bohater ciągle pchał i pchał skryty gdzieś w zakamarkach pracowni...




Wydawało się, że dawne czasy i porządki odeszły w zasłużony niebyt... Aż tu mój wyczulony nos wywęszył znajomy zapach minionego... Ale przecież mamy XXI wiek. Nasz bojownik o lepsze jutro nie może ciągle bezsensownie wozić jakiegoś kamienia. Na pokład wdrapał się ten, który wie wszystko lepiej. Coach...On wskaże właściwy kierunek... Chociaż sam wskazuje w lewo, kierujący intuicyjnie wie, że to w prawo. Intuicyjnie bo przecież brak oczu się nie zmienił. Rzeźba się zmieniła, ale pozostały niezmienne: taczka i pchający ją nieszczęśnik. Tylko coach widzi jasną przyszłość. Ale jak się przyjrzymy, to on też nie ma oczu. Jak w życiu... Albo na obrazie Pietera Bruegla...




1 komentarz: